czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych świąt!

Z racji tego, że już nadeszły święta, chciałabym wam złożyć najserdeczniejsze życzenia (choć przyznam, że nie jestem w tym zbyt dobra).
Tak więc kochani: przede wszystkim zdrowia, bo ono jest najważniejsze (coś o tym wiem), masy prezentów i pieniędzy, abyście ten czas spędzili w gronie rodzinnym a w Nowym Roku szampańskiej zabawy i tego, aby był lepszy od poprzedniego! Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku życzy Blue Melody :D :D

środa, 25 listopada 2015

Rozdział II

II Zranione serca

          Wreszcie nadszedł ten dzień. Dzień odjazdu do Hogwartu i odzyskania utraconej przeze mnie wolności.
             Zresztą, nie tylko dla mnie był on szczęśliwy. Nawet moje przyrodnie rodzeństwo było zadowolone, choć jednocześnie smutne na myśl o opuszczeniu rodzinnych stron. Rose uśmiechnięta od ucha do ucha z przeciwsłonecznymi okularami, założonymi na nosie (zapewne w celu ukrycia nowego siniaka) żywo gawędziła z przytulającą się do ramienia mojego ojca Hermioną. Z kolei idący obok mnie Teddy, z nieśmiałym uśmieszkiem na ustach i rękami w kieszeniach, co chwilę próbował mnie zagadywać o mijających nas znajomych czy o jakieś błahostki, byle tylko przerwać panującą między nami ciszę.
            Czasami ciężko było mi to przyznać, ale z całej rodziny tylko Teddy był bliski mojemu sercu. W przeciwieństwie do reszty on… umiał do mnie dotrzeć i nigdy się nie poddawał. Gdy byłam chora, siedział dzielnie u mego boku z paczką chusteczek w rękach, nie zważając na moje nieudane próby zrzucenia go z łóżka. Kiedy byłam zła, wyciągał z piwnicy stary worek treningowy i pomagał pozbyć mi się mojego gniewu. Budził we mnie pewnego rodzaju respekt i odrobinę sympatii. Choć poza zielonymi oczami nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego to jednak zawsze w jakiś sposób udawało mu się mnie uspokoić lub rozbawić. Może gdyby nie cała ta sytuacja jak i jego zażyła relacja z Rose, uważałabym go za mojego prawdziwego brata? Kto wie.
            Ale póki co, nie zamierzałam mu tego mówić.
            Z westchnieniem ulgi stanęłam tuż przy pociągu, mieszczącym się na peronie dziewięć i trzy czwarte, mającym zabrać mnie do Hogwartu, Kiedy byłam mała, pojazd ten wydawał mi się niewyobrażalnie wielki. Jaka ja byłam przerażona, gdy zabrał mnie w moją pierwszą podróż! Na to wspomnienie miałam ochotę zaśmiać się z własnego tchórzostwa. Miałam już wtedy na swoim koncie całkiem wiele niezbyt rozsądnych przygód i akurat musiałam się przestraszyć pociągu? Przyznacie, że brzmi to  nieco paradoksalnie.          
            Na widok mojego uśmieszku, Teddy stanął obok mnie i trącił mnie ramieniem:
            –  To co, znowu Hogwart?
            –  Znowu? Brzmisz tak, jakbyś się nie cieszył.
            Na to stwierdzenie wzruszył ramionami.
            – Jasne, że się cieszę tylko… mniej niż ty. W przeciwieństwie do ciebie, ja nie uciekam od rodziny –  odrzekł niby mimochodem, nie spuszczając ze mnie swojego czujnego wzroku.
           To było tyle jeśli chodziło o limit mojej sympatii do niego. W pierwszej chwili miałam ochotę go zbesztać i powiedzieć, co myślę o tej ,,rodzinie’’, ale w porę się uspokoiłam. Nie miałam zamiaru kłócić się z nim na środku stacji kolejowej. Jedyne co to rzuciłam w jego stronę przeciągłe spojrzenie i odwróciłam się w stronę mojego ojca, właśnie przytulającego do siebie Rose.
            Czy mnie to zabolało? Szczerze powiedziawszy, poczułam lekkie ukłucie w sercu, ale w sumie się do tego przyzwyczaiłam. Wiedziałam, że na własne życzenie go od siebie odpycham i tym samym pozbawiam ojcowskiej miłości, ale… nie mogłam inaczej postąpić. Zwłaszcza ze świadomością, że zamiast Ginny w jego ramionach tkwił ktoś zupełnie inny.
            Teddy posłał w stronę siostry pobłażający uśmiech.
            –  Rose, daj spokój. Zachowujesz się jak dziecko.
        Dziewczyna odsunęła się od ojca i z dziecięcym uśmieszkiem wystawiła mu język. Teddy chwycił ją w pasie i nim zdążyła pisnąć, zaczął ją lekko łaskotać. Hermiona z uśmiechem dołączyła do swoich pociech i przytuliła je z matczyną czułością. Na ten widok coś ścisnęło mnie w gardle.
            –  Navayah? –  odezwał się ojciec, kładąc dłoń na moim ramieniu.
      Resztkami sił powstrzymałam się od jej zdjęcia. Nie chcąc robić scen, spokojnie odwróciłam się w jego stronę, jednocześnie starając się unikać jego badawczego oczu.
            –  Tak, tato? –  ostatnie słowo niemalże wyplułam.
            Lekko się wzdrygnął.
           –  Posłuchaj… to, że jestem z Hermioną i mamy Rose oraz Teddy’ego nie znaczy, że nie jesteś częścią naszej rodziny. Chciałbym mieć pewność, że o tym wiesz.
      –  A czy to cokolwiek zmienia? –  spytałam, z nerwów przygryzając wargę. Nie cierpiałam, gdy poruszał temat ,,naszej’’ rodziny. Czułam się wtedy jak pasożyt, którym chyba zresztą byłam –  I tak nigdy nie będę jej częścią. Moją rodzinę utraciłam wiele lat temu i dobrze o tym wiesz –  powiedziałam, nim zdołałam ugryźć się w język.
            Po tych słowach zapadła między nami niezręczna cisza, przerywana niezbyt subtelnym szeptem ciekawskiej Rose i krokami przechodzących obok nas rodzin. Obydwoje wyraźnie zastanawialiśmy się nad dalszym celem naszej rozmowy. Raczej żadne z nas nie chciało się kłócić na środku peronu, ale też nie mogliśmy cofnąć wypowiedzianych przez nas słów.                     W końcu Harry odetchnął głęboko, jakby miało mu to pomóc w opanowaniu napięcia i spojrzał na mnie tymi swoimi smutnymi oczami.
        –  Nay… ja nie mogę zmienić przeszłości. Śmierć Ginny… możesz mi nie wierzyć, ale także dla mnie była ogromnym szokiem. Może nie wiesz, ale ja, Hermiona i twoja matka, byliśmy kiedyś bardzo blisko.
           –  Byliście –  mruknęłam z nadzieją, że tego nie usłyszy.
      Jednak spojrzenie, które mi rzucił spode łba mówiło same za siebie. Mimo to powstrzymał się od komentarza.
         –  W każdym razie, chcę abyś wiedziała, że wbrew temu co sądzisz, masz swój dom i rodzinę do której możesz zawsze wracać. I pamiętaj, że… że cię kocham. Tak jak Rose i Teddy’ego, w końcu jesteś moją córką –  powiedział, znienacka przytulając mnie do siebie tak mocno, że wręcz dusiłam się w jego ramionach.
           Nie potrafiłam go jednak odepchnąć. Choć część mnie krzyczała, abym spróbowała się wyrwać, coś w środku mnie nakazywało mi odwzajemnić ten uścisk. Poza tym tak dawno nie słyszałam tych słów… Mimowolnie, pozwoliłam mu się wtulić w moje roztrzepane włosy i przymknęłam oczy, aby poczuć to ciepło. Chociaż ten jeden raz.
        Jednak tą chwilę czułości nieoczekiwanie przerwał brutalny gwizd, dochodzący z pociągu, oznajmiający nadchodzącą porę odjazdu. Lekko zdezorientowana, delikatnie wysunęłam się z objęć taty i odwróciłam się w stronę naszego środka transportu. Już teraz zaczęły się tworzyć kolejki, złożone głównie z rozentuzjazmowanych pierwszoroczniaków, wyruszających do nowej szkoły. Stanęłam na palcach, aby dostrzec znajome twarze moich przyjaciół, lecz nie mogłam ich wypatrzyć w tym tłumie wręcz spierających się ze sobą ludzi. Niektórzy byli tak nieuważni (lub samolubni), że co rusz wpadali na kolejnych śpieszących się przechodniów. Gdybym miała się założyć o to kim oni byli, stawiałabym na arystokratów z mojego domu –  Slytherinu. Tylko oni sztukę zadzierania nosa opanowali do perfekcji.
         Harry z ciepłym aczkolwiek smutnym uśmiechem, oddał mi moją torbę i bezwiednie przytulił do siebie Hermionę, czym wywołał we mnie niemałą irytację. Naprawdę, czy nie mógł sobie tego darować?  
        –  To chyba przyszedł się czas pożegnać. Teddy, chyba mogę na ciebie liczyć? Popilnujesz dziewczynek?
      –  Jasne, tato. – odpowiedział z krzywym uśmiechem, ignorując moje mordercze spojrzenie jak i kuksańca Rose. Coś czułam, że to jego będzie bardziej trzeba pilnować, ale tą uwagę zachowałam dla siebie.
        Po tym zdaniu ostatni raz wymieniliśmy ciche ,,do widzenia’’, po czym w milczeniu skierowaliśmy się w stronę pociągu, coraz bardziej zapełnionego przez śpieszących się uczniów. Przez chwilę panował tak mocny ścisk, że ciężko było nawet spokojnie nabrać powietrza. Jakimś cudem po kilku minutach udało mi się przebić przez tłum, dzięki czemu szybko skierowałam się w stronę najbliższego przedziału, byle uniknąć wysłuchiwania paplaniny wszechwiedzącej Rose. Tej dziewczynie buzia się nie zamykała nawet na chwilę.
        Natomiast ja wolałam teraz posiedzieć w spokoju i ciszy. Dlatego na widok pustego przedziału rzuciłam torbę w kąt i z uśmiechem pozwoliłam się sobie rozsiąść na miękkim siedzeniu.
        Jednak spokój ten trwał tylko chwilę. Mój umysł wyraźnie nie chciał pozwolić mi się odprężyć, nieustanie odtwarzając w głowie moment, gdy tata mnie przytulił. Na myśl o tym coś we mnie pękło jakby tama, którą tak długo tworzyłam miała zaraz runąć. 
          Nie byłam nieczuła, choć może na zewnątrz wyglądało to nieco inaczej. Ja po prostu nie mogłam iść dalej. Nie mogłam im wybaczyć, nie potrafiłam zapomnieć. Jakżebym mogła, skoro tak naprawdę o przeszłości wiedziałam tyle co nic? Nie mogłam rozpocząć nowego, szczęśliwego życia bez zamknięcia tamtej karty. Zwłaszcza poza tym, co widziałam tamtego dnia. A widziałam zbyt dużo jak na dziecko…
             –   O, tu jessteś chuderlaczku! –   zawołał ktoś syczącym głosem.
            Na widok nowego gościa, pośpiesznie potrząsnęłam głową, aby pozbyć się wspomnień i zamrugałam, aby rozmazany przed moimi oczami obraz, uformował się w całość. Upewniwszy się, że nie wyglądam zbyt tragicznie, spokojnie odwróciłam się w stronę dosłownie wijącej się tuż obok mnie Canine, spoglądającej na mnie tymi swoimi wielkimi czarnymi ślepiami. Czarnymi jak tunele, jak to kiedyś określiłam.
           Przez mojego ukochanego węża nie mogłam powstrzymać małego uśmiechu. Zwłaszcza że Canine umiała mnie pocieszyć. Dzięki temu, że umiałam mowę węży miałam w niej pewnego rodzaju sojuszniczkę i choć obydwie działałyśmy sobie na nerwy, bardzo o siebie dbałyśmy. Jej obecność w takiej sytuacji mogła mi  bardzo pomóc.
      Jednak po chwili radości naszła mnie niepokojąca myśl: co na tu robi? Przecież zostawiłam ją u państwa Longbottomów (Rose panicznie się boi węży) i miałam ją odebrać dopiero po przyjeździe do Hogwartu.
          Canine jakby w odpowiedzi, wysunęła swój długi rozwidlony jęzor i zwyczajowo zwinęła się w wężowy kłębek na moich kolanach. Dzięki temu patrzyłyśmy sobie prosto w oczy.
            –   Wow, nie było mnie przy tobie zaledwie dwa miesiące a ty już płaczesz? –   spytała, przyglądając mi się z ciekawością. Sarkazmem i ironią próbowała mi poprawić nastrój, za co byłam niezwykle wdzięczna. Zapewne doskonale wiedziała co się stało, a przynajmniej się tego domyślała.
      Starając się uspokoić, pogłaskałam ją delikatnie po łebku i posłałam jej krzywy uśmieszek:
         –   Wiesz, ciężko było mi nastraszyć Rose bez twojej pomocy. A tak serio, dobrze cię widzieć, ale może mi powiesz, co tu robisz?
          –   Już masz mnie dość?                   
     – Miałaś być u Longbottomów – przypomniałam nieco surowszym tonem niż zamierzałam–   Co tu robisz? Isaiah i reszta już są?
        – Taa, ale Carrie Bridge ich zatrzymała, więc nie spodziewaj się ich tak wcześnie. Spokojnie, nie uciekłam im –  dodała, widząc malujące się w moich oczach zdziwienie –  pan Longobttom zostawił mnie wraz z Jezebell w ostatnim wagonie. Na szczęście postawił nas blissko siebie, więc udało jej się otworzyć moją klatkę. Po tym jak usłyszałam śmiech Rose domyśliłam się, że jesteście gdzieś blisko, dlatego postanowiłam cię odnaleźć. Nie myślałam jednak, że zasstanę cię w takim stanie. Nie chcesz się wypłakać swojej wężowej ssiostrzyczce?
        –  Chyba znasz odpowiedź, ale dziękuję za fatygę –  posłałam jej ciepły uśmiech i położyłam obok siebie torbę z rzeczami, aby znaleźć telefon. W końcu Carrie pewnie zamęczy ich na śmierć.
             Jednak dziwny huk, rozlegający się w korytarzu, skutecznie mnie od tego odwiódł. Zaciekawiona Canine, także ześlizgnęła się na podłogę i podpełzła do drzwi, wyciągając swoją smukłą głowę.
            –  Co tam się u licha dzieje? –  spytała, próbując wyjść.
           W pierwszej chwili chciałam to zignorować, lecz moja ciekawska natura wygrała. Tak samo zaintrygowana jak Cani, otworzyłam lekko drzwi i obydwie, nie opuszczając cieplutkiego przedziału, wychyliłyśmy się na zewnątrz.
         Nie wiem jak wy byście zareagowali, ale mi mina dosłownie zrzedła na widok pokracznej białej fretki, przyczepionej pazurami do twarzy zataczającego się Daniela Zabiniego, próbującego bezskutecznie odczepić od siebie to zwierzę. Mrucząc pod nosem przekleństwa, niemalże siłował się ze zwierzątkiem, uderzając jednocześnie w drzwi przedziałów przez co scenę tą oglądały chyba wszystkie, zgromadzone w naszym wagonie osoby. Gdyby Daniel był w bardziej komfortowej sytuacji, może by i tym się przejął, ale póki co miał hmm... inne zajęcie.
             –  Co to za fretka?–  szepnęła Lindsey Wood, siedząca w przedziale obok. 
Miałam ochotę zadać to samo pytanie. Skąd tu się wzięła ta fretka? I czemu nie ma jeszcze...
             –  Scorpius!–  wrzasnęłam, gdy poskładałam sobie to wszystko w całość. 
           Najwyraźniej miałam rację, ponieważ obydwaj zaprzestali walki i zwrócili się w moją stronę z wręcz komicznymi minami. Daniel z zadrapanym do krwi policzkiem a fretka – Malfoy z krwią na ułamanych pazurkach. Wijąca się obok mnie Cani, parsknęła śmiechem.
            –  Do twarzy mu w tym futerku. Pozwolisz...
            –  To jest człowiek Canine, nie prawdziwa fretka! – zaoponowałam, niezbyt delikatnie wpychając ją stopą z powrotem do przedziału. Nie miałam zamiaru już na samym początku dostać ujemnych punktów za trzymanie ze sobą węża. Jeszcze ktoś uzna, że jest jadowity.
Ale najpierw trzeba się wziąć za tych dwóch idiotów. Pośpiesznie chwyciłam Zabiniego za rękę i nim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, zamknęłam za sobą drzwi, aby nikt nie słyszał naszej rozmowy a dokładniej –  mojego przeraźliwego krzyku.
       Na swoje nieszczęście Zabini dokładnie wiedział, co o tej sytuacji myślałam. Z zaciśniętą szczęką, rozsiadł się na siedzeniu i posadził obok siebie lekko zranioną fretkę, wyglądającą tak, jakby mierzyła swojego rywala przeciągłym spojrzeniem. Malfoy nawet na widok mojej wściekłej miny nie przestawał okazywać swojego niezadowolenia, w końcu ucierpiało jego delikatne ego. Gdyby nie ta cała sytuacja, pewnie bym się teraz roześmiała.
          Jednak najpierw trzeba było to wszystko naprawić. Wyjęłam z buta różdżkę, po czym szepcząc odpowiednią formułę, skierowałam ją w stronę zwierzęcia. Jak na zawołanie jego kończyny się zaczęły wydłużać, pazury zanikały a białe futerko pozostało jedynie na głowie, zamieniając się w zwykłe niesforne włosy Scorpiusa. Już po chwili przed nami stał Scorpius w całej swojej krasie... i tylko ze strzępami spodni na ciele.
        Odruchowo pisnęłam ze wstydu i odwróciłam się w przeciwną stronę, byle tylko nie oglądać go w tym stanie. Nie byłam może bardzo wstydliwa, ale no proszę was: każda dziewczyna by się w tej sytuacji odwróciła! (no może poza Corrie, ale ona jest specyficznym rodzajem człowieka)    
          Scorpius parsknął śmiechem za moimi plecami i nim zdążyłam się zorientować, objął mnie w pasie. Nawet przez ubranie czułam bijący od niego żar.
        –  Oj, nie bądź taka wstydliwa, Nay.–  szepnął mi do ucha swoim nieco ochrypłym głosem–  W końcu wiem jak bardzo lubisz, gdy jestem tak ubrany.
       –  Wybacz, ale tak często widziałam cię bez koszulki, że znudził mi się ten widok.– odrzekłam z przekąsem, jednocześnie wyrywając się z jego objęć. 
      Scorpius zaśmiał się z mojego zawstydzenia, po czym rozległ się charakterystyczny dźwięk używanej różdżki. Z pewnym wahaniem, z powrotem odwróciłam się do odzianego już (na szczęście) Scorpiusa, przyglądającego mi się tym swoim zarozumiałym uśmieszkiem, który wywoływał we mnie istną irytację. Czy nie mógłby już sobie tego darować?
     –  Kiedy widziałaś go bez koszulki?–  spytał, milczący dotychczas Zabini, dziwnie spoglądając to na mnie to na Scorpiusa.
          Nie wiem gdzie zniknęła Canine, ale wyraźnie słyszałam jej wężowy śmiech.
         –  Nie mów mi, że zapomniałeś o tym feralnym tygodniu, gdy Malfoy wracał co najmniej trzy dni pod rząd zalany w trupa. A no tak, nie pamiętasz bo obydwoje byliście pijani–  stwierdziłam, przypominając sobie wspomnianą przeze mnie sytuację. Włącznie ze sceną, gdy pomylili dormitoria i przez przypadek przestraszyli biedną Katie. Po tym zdarzeniu dziewczyna nie chciała się pokazywać przez kilka dni w pokoju wspólnym.
      Na te słowa Zabini zaczerwienił się aż po uszy a Scorpius zaśmiał się ze wstydliwości przyjaciela i spokojnie opadł na siedzenie tuż obok mojej torby, z której wydobywał się wężowy syk. Miałam tylko nadzieję, że Canine nie wpadnie do głowy, aby nagle się ujawnić. Choć może Scorpiusowi wyszłoby to na dobre? 
     –  Obydwaj nie jesteśmy bez winy, ale przyznaj, że wyglądaliśmy wtedy niezwykle uroczo –  wtrącił się Scorp, broniąc swojego zarumienionego przyjaciela. 
      –  Tak, zwłaszcza gdy chłopaki wcisnęli cię w t-shirt z serduszkami, wyglądałeś niezwyykle uroczo–  zaświergotałam.–  Dobra a tak na serio. Możecie mi wyjaśnić, co tam się wydarzyło?
       –  Zapytaj się Zabiniego, to on wywołał tą całą aferę i zamienił mnie w fretkę –odparł Scorpius, mrużąc wściekle oczy w stronę przyjaciela. To chyba było tyle, jeśli chodzi o ich przyjacielskie żarty. 
         –  Chyba wyraźnie ci odpowiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać. –  warknął Daniel, wyraźnie nie mając ochoty tłumaczyć się z zaistniałej sytuacji–  Gdybyś dał mi spokój, nie musiałbym się uciekać do zamieniania cię w zwierzaka.
        –  To ty zgrywasz twardziela i nic nie chcesz mi powiedzieć. Myślisz, że to przyjemne, dowiadywać się od kogoś innego, że twój najlepszy przyjaciel wpakował się w jakieś bagno?
        –  To w końcu o co ci chodzi: o to, że ci o czymś nie powiedziałem czy o twoją urażoną dumę?
         –  Zanim na dobre skoczycie sobie do gardeł, możecie mi łaskawie wyjaśnić o co poszło? –  wtrąciłam się, wyraźnie zauważając panującą między nimi atmosferę. Rzadko kłócili się tak bardzo, że skakali sobie do oczu. Musiało stać się coś naprawdę poważnego, skoro byli na siebie tak wściekli. 
        Daniel jednak nie miał żadnej ochoty na rozmowę. Pośpiesznie wstał z siedzenia i mrucząc ciche: ,,do zobaczenia’’, niemalże wybiegł z przedziału, pozostawiając swojego zażenowanego przyjaciela. 
      Mimo początkowej chęci skrzyczenia Malfoya, trochę spuściłam z tonu i ostrożnie usiadłam obok niego. Scorpius wyglądał tak, jakby co najmniej ktoś go spoliczkował, czemu w sumie się nie dziwiłam. W końcu byli jak rodzeni bracia.
      –  Wczoraj odwiedziła mnie Brigit –  przyznał, zaciskając usta ze zdenerwowania. – Powiedziała, że kilka dni temu chciała wyciągnąć Daniela do kawiarni, ale okazało się, że nie ma go w domu. W dodatku zastała starego Zabiniego mocno pijanego razem z tą Greengrass. Myślała, że znowu poszedł spać do Elle, ale dowiedziała się, że ze sobą zerwali i nie miała z nim kontaktu. Dopiero wczoraj usłyszała od jakiś pierwszoklasistów, że pracuje w kawiarni Clearwaterów. Mój własny przyjaciel ma mnie za wroga.
       –  Mówisz tak, bo jesteś zły –  stwierdziłam, ciągnąc go za rękaw bluzki, aby mi spojrzał prosto w oczy. Musiałam jakoś załagodzić tą sytuację, choć sama nie byłam zadowolona z postępowania Daniela. Z ociąganiem, Scorpius odwrócił się od okna i zwrócił łaskawie wzrok na moją twarz. –  Posłuchaj, Zabini jest tak samo uparty jak ty. Nie chciał, aby ktokolwiek się dowiedział, że pracuje. Przecież jego rodzina opływa w bogactwo, prawda?
     –  Wiedziałaś o tym, że tam dorabia? –  spytał, zaciskając dłonie w pięści. Jego oczy nabrały niepokojąco szarej barwy. Był zły, nie ma co.
     Dlatego wolno pokiwałam głową i uśmiechnęłam się delikatnie, aby go pocieszyć. Jego twarz jednak pozostała bez wyrazu.
     –  Kilka dni temu byłam w kawiarni i dopiero wtedy dowiedziałam się o wszystkim. Uwierz mi, chciałam z nim porozmawiać, ale Izzey poprosiła mnie, abym nikomu o tym nie mówiła i z nim o tym nie rozmawiała. Jest mu wystarczająco ciężko.
     –  A myśli, że mi nie?! –  nieoczekiwanie wstał z siedzenia i jak rozjuszony lew, zaczął chodzić po przedziale, co rusz zapamiętale kręcąc głową. –  Mógł mi powiedzieć. Jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Przyjaciele sobie pomagają. Przecież mój ojciec proponował mu pracę w kancelarii, mógł ją podjąć. Ale nie, Daniel Zabini chce robić wszystko sam. Zachowuje się jak dziecko.
      –  A ty nie? –  odparłam, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nie powinnam się w ten sposób do niego odzywać, gdy był w takim stanie.
   Jednak było już za późno. Spojrzenie, którym poczęstował mnie Malfoy był tak przerażające, że dyskretnie wtuliłam się w siedzenie i odwróciłam wzrok, byle nie patrzeć w jego zimne oczy. Nie cierpiałam tych momentów, gdy nade mną dominował, ukazywał te swoje mroczniejsze oblicze. Czułam się wtedy jakbym stała przed smokiem –  bezbronna i przerażona, bez jakiejkolwiek nadziei na ratunek.
    –  Masz rację, może za bardzo się uniosłem–  odrzekł po dłuższej chwili milczenia. Wyraźnie próbował się opanować. –  Ale to nie zmienia faktu, że tym razem to on jest bachorem, który potrzebuje pomocy. Owszem, czasem zachowuję się jak dziecko, przyznaję. ja jednak mogłem zawsze liczyć na jego pomoc, zawsze. Nawet wtedy, gdy wszyscy się ode mnie odwracali, wiedziałem że mam go przy sobie i mnie nie opuści. Myślisz, że teraz tak łatwo jest mi to zrobić? Czy ty nie widzisz, że w ten sposób on siebie zniszczy?
     – Jasne, że widzę, ale co mam zrobić? Zmusić go do tego, aby przyjął moją pomoc? Dobrze wiesz, że tego nie zrobi.
    –  To co mam robić? –  spytał, nieoczekiwanie stając tuż obok mnie. Najwyraźniej wiedziony impulsem, chwycił mnie za rękaw i uniósł tak, że obydwoje spoglądaliśmy w sobie oczy na równej wysokości, mimo tego że przecież byłam od niego niższa. Moje serce biło tak szybko, że doskonale słyszałam jego rytm. Mam tylko nadzieję, że on go nie słyszał –  Mam czekać aż się wykończy? To twoim zdaniem powinienem zrobić?
      –  Nie wiem, Scorp –  przyznałam, jednocześnie starając się udawać, że nie robi na mnie wrażenia jego bliskość. –  Nie wiem, ale co mam zrobić? On nie przyjmie żadnej pomocy, zwłaszcza od nas. Musimy dać mu trochę czasu, aby ochłonął. Wszczynanie kolejnej kłótni nic nam nie da, nie rozumiesz?
       Najwidoczniej nie, bo nadal w jego oczach tliła się złość. Po tym zdaniu zapadła między nami cisza. Przez chwilę obydwoje tylko mierzyliśmy się spojrzeniami, jednocześnie walcząc z własnymi myślami. Wiedziałam, że Scorpius chce pomóc przyjacielowi i ja także tego pragnęłam, ale obydwoje nie wiedzieliśmy jak to rozegrać a tylko niepotrzebnie ze sobą walczyliśmy. Czy to miało nam cokolwiek dać? Raczej nie.
       Jednak nie miałam czasu na dalsze przemyślenia, ponieważ dźwięk otwieranych drzwi, ocucił nas z zamyślenia i jeszcze uświadomił, jak blisko siebie byliśmy. Nie wiem jak wyglądaliśmy dla postronnego obserwatora, ale skoro czułam jego oddech na policzku, to musiało być źle.
    Zresztą, potwierdzenie tego dostałam bardzo szybko. W jednej chwili stałam tuż naprzeciwko Malfoya a w drugiej chłopak został złapany od tyłu, przez co stracił równowagę i upadł wprost pod kolana wściekłego Teddiego, wpatrującego się w blondyna z prawdziwym obrzydzeniem. Jego oczy wręcz miotały błyskawice a ściskana w dłoni różdżka tylko czekała, aby jej użyć. I zapewne by to zrobił, gdyby nie fakt, że zostałby za to ukarany.
        Przez chwilę nie wiedziałam co powiedzieć, zrobić. Pierwszy raz widziałam Teddy’ego tak wściekłego. Rozumiałam, że ta sytuacja wyglądała dość dziwnie, ale czy od razu musiał się rzucać na Malfoya?
Malfoya, który z jękiem uniósł się z podłogi i otarł krwawiący kącik ust kciukiem. Na widok krwi skrzywił się nieco i opierając się o poręcz siedzenia, aby móc na własnych nogach stanąć oko w oko ze wściekłym oprawcą.
–  Możesz mi powiedzieć, o co ci chodzi, stary? –  spytał, pozornie luzackim tonem. Jego płonące oczy mówiły jednak same za siebie.
–  Łapy precz od mojej siostry! –  odrzekł Ted, chwytając mnie za ramię.
Choć do tej pory się nie odzywałam, ten gest pobudził mnie do działania. Nie czekając, wyrwałam się z uścisku mojego przyrodniego brata i odepchnęłam go od siebie.
–  Co ty wyprawiasz? –  wrzasnęłam, nerwowo spoglądając to na brata, to na pokiereszowanego Malfoya.
Najwyraźniej Teddy dopiero teraz sobie przypomniał, że nie cierpiałam tego typu zachowań. Choć z jego twarzy nadal nie znikał ten grymas wściekłości, w stosunku do mnie nieco złagodniał. Wiedział, że krzykiem może tylko pogorszyć już i tak napiętą sytuację.
–  Wybacz, Nay, ale nie cierpię, gdy ten facet traktuje cię jak swoją zabawkę.
Malfoy otarł dłonią krwawiącą ranę i posłał mojemu przyrodniemu bratu krzywy uśmiech.
–  Nie wiedziałem, że tak bardzo interesujesz się swoją siostrą. Miałem nadzieję, że uda mi się z nią trochę zabawić.
–  Gdyby nie ona, już dawno skończyłbyś jako pokarm dla Astrobiusa!–  odpowiedział, chwilowo znowu się zapominając i rzucając mu wściekłe spojrzenie. Choć początkowo brzmiało to jak czcza pogróżka, z jakiegoś powodu czułam, że z chęcią spełniłby swoją groźbę. Przynajmniej tą część o zamienieniu w pokarm.
Po tych słowach nieoczekiwanie straciłam siłę w nogach i musiałam się podeprzeć, aby się utrzymać o własnych siłach. Szok odebrał mi oddech a narastający we mnie gniew płonął coraz bardziej, przez co ścisnęłam dłonie tak mocno, że mogłam doskonale dostrzec wszystkie kości mojej dłoni.
Choć cichy głos z tyłu głowy mówił mi, że powiedział tak tylko po to, aby Teddy dał spokój, ta mniej rozsądna część mnie stanowczo temu zaprzeczała. Jak on mógł tak powiedzieć? Kim niby byłam, jego kolejną zabawką? Tak mnie traktował? Te słowa zadały mi więcej bólu niż się spodziewałam. Z szoku, usiadłam na siedzeniu i schowałam twarz za włosami, byleby na nich nie patrzeć.
Widocznie obydwaj zorientowali się, co się ze mną dzieje, ponieważ żaden nie odważył się odezwać, choćby słowem. Jedyne dźwięki, które docierały do naszych uszu to było bicie naszych serc, przerywane stukotem kół i syczeniem nadal ukrytej Canine.
W końcu Malfoy pochylił się nade mną z nieco zatroskaną miną i spróbował odsunąć kosmyki moich włosów na bok, aby móc mi patrzeć w oczy:
–  Nay?
–  Wynocha. Już. –  odpowiedziałam nieco przytłumionym głosem.
–  Naya…
–  Wynocha! –  wrzasnęłam tak mocno, że drzwi niemalże się zatrzęsły pod naporem głosu. Nie chciałam ich widzieć, pragnęłam jedynie spokoju. Czy prosiłam o zbyt wiele?
Zarówno Scorpius jak i Teddy posłusznie wyszli z przedziału, pozostawiając mnie ze swoimi przemyśleniami.
Nie wiem ile tak siedziałam w ciszy, zamyślona. Zwykle nie oddawałam się tej czynności zbyt długo –  nie lubiłam bezruchu i tego ponurego milczenia, które jedyne co we mnie wywoływało to nostalgię. Ale w tym przypadku nie potrafiłam zareagować inaczej. Złość i gniew walczyły z chęcią zapomnienia tej sceny. Trochę rozumiałam zachowanie Teddy'ego –  nie od dziś było wiadomo, że Scorpius nie był stały w uczuciach i porzucał kolejne dziewczyny jak stare rękawiczki. W dodatku ta dwuznaczna sytuacja… chyba każdy brat (już pomijając fakt: rodzony czy nie) by się zdenerwował, widząc swoją siostrę w takiej sytuacji. Jednak czy nie zareagował on zbyt histerycznie? Od razu musiał się rzucać na tą tlenioną fretkę?
        Właśnie, Scorpius. Tym razem to on najbardziej mnie zawiódł. Jak mógł tak powiedzieć? Przecież tylko się kolegowaliśmy, nie łączyły nas żadne bliższe stosunki. Jak mógł sugerować, że chce ze mnie zrobić swoją kolejną dziewczynę na jedną noc? To było tak obrzydliwie, że zebrało mi się na wymioty.
        –  Nay? –  Canine wślizgnęła mi się na kolana, starając się mnie w ten sposób pocieszyć.
      Mimowolnie zaczęłam głaskać ją po oślizgłym łbie, aby się uspokoić i wbiłam wzrok w okno. Nie wiem ile trwała nasza rozmowa, ale rozciągający się za oknem widok mijanych przez pociąg, malowniczych zielonych polan utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem już daleko od Londynu.
         Szkoda tylko, że nie od kłopotów.





Witam serdecznie z nowym rozdziałem! Wybaczcie, że po podanym terminie, ale nie dość że nie zauważyłam pewnych niedociągnięć to jeszcze blogger znowu się zbuntował i musiałam poprawiać sformatowany w wordzie tekst, bo niestety niektóre linijki mi się rozjechały. Mimo to mam nadzieję, że się wam spodoba. Początkowo miałam co do niego wątpliwości, ale ostatecznie jestem zadowolona. Tak wiem, że niewiele się dzieje, ale to są dopiero początki. Najpierw bym wolała, abyście nieco poznali świat Nayi i jej przyjaciół (od każdej strony), dlatego mam nadzieję że nikt nie ma mi za złe, że tak to się ,,ślimaczy''.
Tak, więc scusa, bardzo przepraszam i mam nadzieję, że ktokolwiek to czyta. Pozdrawiam i do następnej notki!

wtorek, 29 września 2015

Rozdział I

I Cienie przeszłości

            –  Nayah, skarbie. Chodź do mnie –  delikatny głos mamy odbijał się echem w moich uszach, trafiał do mojego serca, rozbijając je doszczętnie na kilkaset malutkich kawałeczków.
            Wiedziałam. Wiedziałam, że to jest tylko sen, koszmar z którego mimo usilnych prób nie mogłam się obudzić. Głos ten jednak mnie nęcił, kusił obietnicą odnalezienia tak upragnionego przeze mnie spokoju duszy. Tak bardzo tęskniłam.
            Musiałam jednak uciekać. Nie wiedziałam przed czym, ale moje nogi same odbijały się od ziemi, niosły w nieznane mi strony. Chociaż próbowałam się zatrzymać, rozciągający się przede mną korytarz zdawał się nie mieć końca. A gdy już mi się to udawało, znajome głosy rozbrzmiewały w mojej głowie, budząc do życia demony z którymi tak bardzo walczyłam. W dzień starałam się ich nie dopuszczać do siebie, ale gdy nadchodziła noc, wraz z nią zbliżały się także i one.
            W końcu udało mi się całkowicie zatrzymać, aby złapać nieco tchu. Płuca paliły od ciągłego biegu, serce waliło jak oszalałe, zagłuszając mój nerwowy oddech. Wykończona, oblepiona potem, bezwiednie oparłam dłonie o ścianę, aby się uspokoić. Jednak gdy spróbowałam znaleźć oparcie, ściana w jednej chwili rozpadła się pod moim dotykiem, zamieniając się kupę gruzu i ukazując jednocześnie znajdującą się za nią czarną dziurę, przybierającą dziwny kształt koła. Przestraszona tym odkryciem, przez chwilę nie byłam wstanie się poruszyć, jakby w oczekiwaniu na to, co miało się stać. Nagle jak za dotknięciem różdżki obraz się uformował i… mogłam w nim zobaczyć samą siebie.
            To jednak przeraziło mnie bardziej niż którekolwiek z moich koszmarów. Wyglądałam dosłownie jak trup. Włosy, ubrudzone ziemią spływały z moich pleców, odkrywając poszarpaną bliznę na moim ramieniu. Oczy były nienaturalnie zielone, twarz blada niczym kość słoniowa a zamiast zwykłej pidżamy miałam na sobie białą koszulę nocną, splamioną krwią. Gdyby nie iskierki życia w moich oczach, pomyślałabym że naprawdę jestem martwa a to miejsce to zaświaty.
            Jednocześnie nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już kogoś w takim stanie widziałam. Te włosy, oczy… to byłam ja i jednocześnie nie ja. Obrazy przed moimi oczami nasuwały się niemalże automatycznie: widziałam salę szpitalną, pielęgniarki śpieszące się do niej i… moją matkę. W dniu jej śmierci.
            I właśnie wtedy w ,,lustrze’’ zobaczyłam JĄ, uśmiechającą się w moją stronę tak jak wtedy, gdy przychodziłam do niej w odwiedziny. Przerażona, nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu.
W jednej chwili zrozumiałam, czemu właśnie teraz przypomniałam sobie tamten dzień. Miałam rację. To nie byłam ja, tylko postać mojej mamy z sali szpitalnej! Już na widok koszuli nocnej domyślałam się, że to ona. W końcu sama jej tą koszulę dostarczyłam! 
Kiedyś tata stwierdził, że jesteśmy jak dwie krople wody. Te same włosy, sylwetka, styl bycia. Nie myślałam jednak, że jest to tak bliskie prawdy.
I chyba dlatego to było tak przerażające. Nigdy w życiu tak mocno niczego się nie bałam, chociaż wiedziałam że to tylko mary senne. Z trudem odzyskałam wolną wolę i cofnęłam się od tego przerażającego obrazu. Jednak, wtem nagle straciłam grunt pod nogami  i osunęłam się w ciemność.

–  Navayah Potter, wstawaj! –  ktoś wrzasnął mi do ucha, nerwowo potrząsając moim rozedrganym ciałem.
Przez chwilę nie byłam wstanie zrozumieć czy to sen czy jawa. Sparaliżowana przez strach i otumaniona mackami koszmaru, delikatnie wyciągnęłam rękę w stronę znajomych brązowych oczu i odetchnęłam z ulgą, czując znajomy zapach ziół i pieprzu.
–  Isai? Isaiah, to ty? –  spytałam, jednocześnie mrugając powiekami, aby obraz przed moimi oczami nabrał ostrości.
Widok znajomej twarzy Isaiaha Longbottoma sprawił, że po moich policzkach spłynęły łzy. Choć normalnie zapewne bym tego nie zrobiła, zdrętwiałymi rękami chwyciłam go za szyję i przytuliłam do siebie, aby poczuć jego kojące ciepło. Nie obchodziło mnie nawet to, że byłam ubrana jedynie w swoją nieco podziurawioną pidżamę. Mimo chęci, nie mogłam zapomnieć widoku mojej matki- jej uśmiechu, głosu. Wszystko to zostało mi odebrane. Tylko bliskość mojego przyjaciela powstrzymywała mnie od kolejnej histerii i szlochu, który ponownie zatrząsł moim ciałem. Tylko dzięki resztkom woli udało mi się nie rozpłakać. Nie chciałam okazać słabości. Nie teraz.
Zdziwiony moim nietypowym zachowaniem, dopiero po chwili odwzajemnił uścisk i zaczął głaskać mnie po włosach, abym mogła się uspokoić. Z twarzą wtuloną w materiał jego bluzy, zaczęłam nieco dochodzić do siebie po tym, co się stało.
 Z troską w oczach Isaiah odsunął mnie od siebie tak, że patrzył mi wprost w moje oczy.
–  Co się stało? Straszliwie zbladłaś.
– Koszmar –  szepnęłam, zachrypniętym od emocji głosem–  Ja… wi…widziałam ją. Moją matkę.
Na tą odpowiedź Isai najwidoczniej nie wiedział co odrzec. Jego mina mówiła sama za siebie –  wyraźnie nie chciał się ze mną podzielić swoją opinią. Wiedział, że wspomnienie Ginewry Potter nigdy nie działało na mnie zbyt dobrze. Można rzecz, że wręcz katastrofalnie.
–  Nay…jesteś pewna, że to była ona? Zresztą, przecież to był tylko sen, nic więcej. Jej tutaj nie ma, sama dobrze o tym wiesz.
Niestety Isai miał rację. Wiedziałam o tym aż za dobrze. W końcu byłam przy niej w momencie jej śmierci.
Ale mimo to nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to nie była jedynie zjawa senna.
–  Nie wiem, Isai. Ten sen był… zbyt realistyczny. Może będzie lepiej jeśli o tym zapomnę. Jej widok… to było zbyt przerażające. A tak właściwie, co tutaj robisz? –  spytałam, aby zmienić nieco temat i uświadamiając sobie jednocześnie, że obydwoje siedzimy w moim pokoju. A Isai raczej nie wyglądał na kogoś, kto przyszedł tutaj zaledwie kilka minut temu.
Co prawda nie podejrzewałam go o żadne niecne zamiary, ale sama jego obecność była wystarczająco dziwna. Zwłaszcza, że przecież do końca tygodnia miał być w Irlandii u swoich dziadków. Z tego co mówił, wręcz nalegali, aby przybył do nich przed wyjazdem do Hogwartu. Czemu więc był tutaj tak wcześnie? I to jeszcze u mnie.
–  Izzey i Iris do mnie dzwoniły. Powiedziały, że nie jest z tobą najlepiej. Podobno biłaś się wczoraj z Rose. To prawda?
Ze zirytowania miałam ochotę po raz kolejny zakopać się pod pościelą i nie wychodzić. Miałam nadzieję, że moja ,,groźna’’ mina ostudzi jego ciekawość, jednak nadal niewzruszenie wpatrywał się we mnie, oczekując na odpowiedź. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je ramionami, aby ukryć rumieńce zawstydzenia. Po jakie licho bliźniaczki dzwoniły do Isaia?
 –  Już zaraz pobiłam. Po prostu w bezpośredni sposób pokazałam jej, co myślę o wtrącaniu się w nie swoje sprawy.
Isaiah wzniósł oczy ku niebu.
 –  Taak, jasne. Tak się składa, że długo przed tym jak cię obudziłem, spotkałem w korytarzu Teddy’ego, opatrującego sine oko Rose. Bardzo chętnie wyjaśniła, że uderzyłaś ją za to, że zwróciła ci uwagę, abyś nazywała Hermionę ,,mamą’’.
Na te słowa ścisnęłam dłonie w pięści  a moje włosy zafalowały. Gdyby to było możliwe, mogłabym zabijać samym spojrzeniem. Nie cierpiałam, gdy ktokolwiek wspominał o tej wiedźmie, która zniszczyła moją rodzinę. Która przyczyniła się do tego, kim teraz jestem i w mniemaniu Rose miałam nazywać ,,mamą’’. Może dla niej to było coś prostego (w końcu była jej rodzoną córką), ale ja prędzej wskoczyłabym do Zakazanego Lasu w samej pidżamie i bez różdżki niż tak ją nazwała.
 Nim zdołałam się powstrzymać, iskra mocy dosłownie wypadła z moich palców i uderzyła wprost w wiszący naprzeciwko nas plakat zespołu Paramore, wypalając w nim małą dziurę. Biedna Hayley, straciła pół twarzy.
Isaiah dla bezpieczeństwa przesunął się nieco bardziej na bok i odsunął kosmyk ciemnobrązowych włosów, opadający mu na oczy.
– Okay… to może już o tym nie rozmawiajmy? Wybacz, ale chcę wyjść stąd żywy.  Poza tym  –   tu spojrzał na swój zegarek na ręku –  nie chcę cię pośpieszać, ale najlepiej abyś za dwadzieścia minut była już gotowa do wyjścia.
Gotowa do wyjścia?
–  Gdzie? –  spytałam, niezdarnie wyplątując się z pościeli.
–  Izzey i Iris będą czekać na nas w kafejce rodziców. Postanowiły, że najlepiej będzie jeśli cię na chwilę wyciągniemy z domu. Masz coś przeciwko?
Brak mojego głupiego ojczulka, jego wszechwiedzącej żony i durnowatego przyrodniego rodzeństwa? Co za głupie pytanie!
–  Daj mi dziesięć minut! –  rzuciłam, biegnąc z rzeczami w stronę łazienki.
Może przynajmniej to pozwoli mi zapomnieć o tym głupim koszmarze.

            ________________________________________________

            –  Isaiah! –  wrzasnęłam z wyrzutem, kurczowo zaciskając powieki przed wiatrem, uderzającym mnie prosto w twarz.
            W ciągu chwili pożałowałam swojej decyzji o życiu proszka Fiuu. Podróż ta choć trwała zaledwie kilka sekund, sprawiła że żołądek owinął się wokół mojego gardła a uszy bolały od wdzierającego się brutalnie wiatru. Niczym szmaciana lalka, zostałam dosłownie wypchnięta z ciemności i rzucona wprost na mokrą od deszczu ścieżkę, biegnącą przez ulicę Pokątną.
            Obolała od twardego lądowania, spróbowałam podnieść się z miejsca, gdy wtem Isaiah upadł prosto na mnie, przygniatając mnie swoim ciężarem. Nie był może gruby, ale jednak miał w sobie trochę ciałka, przez co bezskutecznie zaczęłam się pod nim szarpać. Choć reszta przechodniów nas ignorowała (zapewne takie przypadki zdarzały się dosyć często), to jednak para drugoroczniaków stojących niedaleko nas nie szczędziła sobie złośliwości. Zamiast nam pomóc, przyglądała się z ciekawością zaistniałej sytuacji i szeptała coś między sobą przyciszonymi głosami. To tylko jeszcze bardziej mnie rozzłościło i sprawiło, że wreszcie udało mi się wydostać spod mojego przyjaciela i odetchnąć. Płuca paliły mnie tak samo jak policzki, które nabrały szkarłatnego odcienia. Dawno nie czułam się tak zażenowana.
            Isaiah natomiast jak gdyby nigdy nic, z uśmiechem wstał z podłoża i szarmancko wyciągnął do mnie rękę:
            –  Pani pozwoli? –  spytał, figlarnie poruszając przy tym brwiami. Na ten widok dzieciaki zaśmiały się pod nosem.
            Jednak na ich nieszczęście miałam bardzo dobry słuch. Ignorując gest Isaia, zwróciłam się w stronę naszych obserwatorów, posyłając im (mam nadzieję) jadowite spojrzenie. Mimo, że z pozytywnym skutkiem niemalże uciekły na bezpieczną odległość, nadal słyszałam ich prostacki śmiech.
            –  Przysięgam, że jeśli spotkam tych dzieciaków w Hogwarcie, to zamienię ich we wstrętne jaszczurki! –  warknęłam, przeczesując palcami moje rude włosy, aby doprowadzić je do w miarę normalnego stanu.
            Na ten widok Isai nie mógł powstrzymać uśmiechu a ja… no cóż, nie mogłam go nie odwzajemnić, mimo tego że przed chwilą miałam ochotę go porządnie zbesztać. Nieważne co Isaiah by zrobił, miał w sobie tą irytującą słodkość, która potrafiła go wybawić z najgorszych kłopotów. Czasami mu jej zazdrościłam a czasem… miałam ochotę go za to zdzielić po głowie.
            –  Masz szczęście, że twój śmiech jest zaraźliwy. Serio, nie mogłeś nas przetransportować nie wiem… może wprost do stolika?
            –  Ciekawe tylko kto mnie popędzał, aby jak najszybciej się ulotnić z pokoju, gdy usłyszałaś kroki Hermiony. Czy naprawdę nie możesz jej nieco… nieważne, nic nie mówiłem –  dodał, widząc moją minę pod tytułem ,,lepiej już nie pogarszaj swojej sytuacji’’.
            Niestety dzięki tym słowom mój dobry humor nieco przygasł. Z jednej strony zrobiło mi się głupio, bo miał rację –  gdybym go nie popędzała, nie zaliczylibyśmy tak fatalnego lądowania. Mimo to nie miałam ochoty o czymkolwiek rozmawiać z moją macochą, zwłaszcza po tej całej akcji z Rose. Na pewno znowu by próbowała swoich psychologicznych sztuczek, aby ,,polepszyć nasze niezbyt ciepłe relacje’’, co było sporym niedopowiedzeniem. Stwierdzenie, że jej nie lubię byłoby zbyt delikatne. Ja jej wprost nie cierpiałam.
            Najwidoczniej Isai zrozumiał po mojej minie, że popełnił straszne faux pas, ponieważ szybko otworzył przede mną drzwi i popchnął, aby mnie wybudzić z ponurych rozmyślań i wprowadzić do pomieszczenia. Wiedział, jak kojąco działało na mnie to miejsce.
            A czemu? Ilekroć zadawałam sobie to pytanie, wystarczy że wchodziłam do środka kawiarenki ,,’’ i już wiedziałam, czemu tak jest. Było to niejako miejsce mojego dzieciństwa. Po przeprowadzce z Dover, to państwo Clearwater jako jedyni potrafili się ze mną obchodzić. Przynajmniej dwa razy w tygodniu zabierali mnie wraz ze swoimi córkami: Iris i Izzey do tego miejsca i pozwalali nam się bawić, z zastrzeżeniem, aby niczego nie popsuć.
            Dlatego też niemalże wszystko tutaj nosiło znamiona naszych dziecinnych zabaw: porysowane stoliki, przystrojone eleganckimi serwetkami, krzesła ,,przyozdobione’’ narysowanymi przez nas motylkami (oczywiście pod nadzorem pani Clearwater) czy żyrandol w kształcie rozwiniętego kwiatu lilii, z którego zwisały poprzeplatane łapacze snów wraz z kolorowymi kryształami, odbijającymi światło podające z lamp, umieszczonych po bokach. Nawet na drewnianej podłodze gdzieniegdzie jeszcze pozostały resztki naszych malunków, obecnie przykrytych grubą warstwą lakieru. Wszystko to połączone ze smakowitym zapachem ciasteczek pani Clearwater przywodziło mi na myśl moje pierwsze szczęśliwe dni po tragedii, którą przeżyłam i z której nie mogłam się otrząsnąć do dziś…
            Stop, Naya, stop. Potrząsnęłam ledwo zauważalnie głową, aby pozbyć się ponurych myśli, po raz kolejnych obijających się po mojej głowie niczym natrętne muchy. Nie ma sensu po raz kolejny wspominać tego co było. Nie teraz, gdy byłam w jednym z niewielu miejsc w którym mogłam odnaleźć spokój. Na melancholię będę mogła sobie pozwolić w moim dormitorium, gdzie dzięki magii nikt nie usłyszy mojego płaczu.
            Starając się zachować resztki optymizmu, przywitałam się ze stołującymi się znajomymi (starannie omijając panią Weathers, zapewne czekającą aby po raz kolejny pochwalić się swoim nowym szalem z lisiej skóry) i skierowałam się w stronę lady, aby złożyć zamówienie.
            Jednak słysząc znajome kroki po lewej stronie, zrobiłam szybki unik w momencie, gdy roześmiana Izzey próbowała jak zwykle mnie przewrócić, trzymając w dłoniach jednocześnie swoją tacę na zamówienia. Dzięki temu zamiast na mnie, wpadła na Isaiaha, który w dosłownie ostatniej chwili zdołał ją złapać i zachować jednocześnie równowagę. Na ten widok parę postronnych osób wraz ze mną zaczęło śmiać się i jednocześnie klaskać:
            –  Dwa na dziesięć! –  krzyknął Sam Fallow, na co parę osób przytaknęło.
            Wraz ze stałymi bywalcami kawiarenki wymyśliliśmy sobie zabawę w jurorów. Jako, że Izzey niejednokrotnie próbowała mnie przewracać czy przestraszyć (ta dziewczyna ma bardzo specyficzne poczucie humoru), często poddawaliśmy jej wybryki ,,ocenom’’ i wybieraliśmy te najlepsze. Co prawda była to nieco dziecinna zabawa, ale nie można być przez cały czas poważnym, prawda?
            Izzey wymierzyła mi kuksańca i poklepała strapionego Isaiaha po ramieniu.
            –  Wybacz, Isai. Ta mała była zbyt szybka.
            –  Kogo nazywasz małą? –  parsknęłam śmiechem, przybijając z nią piątkę. –  Wybacz, ale ten scenariusz stał się przewidywalny. Poza tym jesteś zbyt głośna.
            –  To nie moja wina, że ta podłoga ma już swoje lata –  dla potwierdzenia słów nacisnęła stopą na deski, przez co rozległo się lekkie skrzypnięcie. Z zawadiackim uśmiechem, poprawiła roztrzepane blond włosy i wskazała ręką na nasze zwyczajowe miejsce –  Dajcie mi minutkę i zaraz do was dołączymy. Za kilka chwil powinni się pojawić nasi zmiennicy.
            –  A gdzie Iris? –  spytał Isai, z ciekawością rozglądając się za siostrą bliźniaczką Izzey. Zwykle Iris kręciła się pomiędzy stolikami, dlatego nieco zdziwiła go jej nieobecność. Zresztą, mnie także.
            –  Iris musiała pojechać wraz z mamą po zakupy –  wyjaśniła, wzruszając ramionami –  Tata przez pośpiech kupił za mało produktów, dlatego niektórzy nadal czekają na swoje zamówienia. Szczęście, że są na tyle wyrozumiali, że grzecznie oczekują na swoje dania.
            –  Chwileczkę, więc jesteś tutaj sama? Nie licząc oczywiście Katii  i twojego taty–  spytałam, nieco zmartwiona zmęczoną miną Izzey.
            Izzey co prawda była dość pracowita, ale sama długo nie pociągnie z taką ilością gości. Wierzyłam w jej słowa, lecz jak długo klienci mogą czekać? A przecież ani jej tata, zajmujący się głównie sprawami papierkowymi ani Katia, zajmująca się głównie deserami i nieopuszczająca kuchni, nie mogli jej przyjść z pomocą.
               –  Może ci pomóc? –  zaproponowałam z troską. Czasami dorabiałam u państwa Clearwaterów, więc wiedziałam mniej więcej co i jak.
            Dziewczyna jednak pokręciła głową.
            –  Dam radę, spokojnie. Poza tym, patrzcie już są –  powiedziała na dźwięk małego dzwoneczka, zawieszanego u drzwi z których wyłoniły się postaci Iris i pani Clearwater, obładowanych torbami.
            Na ten widok pośpiesznie zbliżyliśmy się do dziewczyn i pomogłyśmy im z zakupami. Wdzięczna za pomoc Iris, z ulgą na twarzy oddała mi dwie obładowane po brzegi kolorowe torby i zwróciła  swoje błyszczące zielone oczy w stronę siostry.
            –  Hej, Izz. Poradziłaś sobie bez nas?
            –  Jak widzisz kawiarenka jeszcze stoi na swoim miejscu, więc odpowiedź brzmi ,,tak’’. Poza tym nie było was aż tak długo.
            –  Doprawdy? –  wtrąciła się pani Clearwater, uwalniając ściśnięty pod wełnianą czapką warkocz ciemnobrązowych włosów. – Bo dla mnie to trwało o wiele za długo. O, Isai i Naya. Chodźcie no tutaj do mnie –  z uśmiechem odstawiła zakupy na wolny stolik i zamknęła nas obydwoje w swoim niedźwiedzim uścisku. Kto by pomyślał, że tak drobna osoba ma tyle siły?
            Jednak to w niej tak kochałam. Z szerokimi uśmiechami odwzajemniliśmy uściski, po czym delikatnie wyplątaliśmy się z jej objęć.
            –  Cześć, ciociu Lynn. Jak się masz? –  spytałam z ciekawością.
            Niestety przez wakacje nie miałam czasu zbyt często zaglądać do tej kawiarenki a zwłaszcza rozmawiać z ciocią Lynn. Przez całe lato zdążyłyśmy jedynie wymienić kilka zdawkowych słów, gdy wpadałam do domu państwa Clearwaterów a bardzo lubiłam z nią rozmawiać. W takich momentach, gdy obydwie siadałyśmy w przytulnym saloniku i popijając gorące kakao, rozmawiałyśmy o rzeczach niezwykle błahych, czułam się tak jakbym znowu była w rodzinnym gronie. Jakbym miała drugą matkę.
            Lynn poczochrała mnie po włosach i wzruszyła ramionami.
            –  A bywa, kochanie. Szkoda, że do nas tak często nie mogłaś wpadać.
            –  To prawda –  stwierdziłam  z przekąsem.
            No cóż, gdyby to zależało jedynie ode mnie, to wolałabym przesiedzieć całe wakacje w domu moich przyjaciółek niż znowu wyjeżdżać na dwa tygodnie do Włoch w celu ,,zintegrowania się z rodziną’’. I tak, to kolejny wymysł wspaniałej Hermiony Nie wiem skąd moja macocha brała te szalone (i niezbyt udane) pomysły.
            –  Gdzie położyć zakupy? –  odezwał się ktoś, głębokim głosem.
            Isaiah stojący obok mnie zesztywniał ze zdziwienia na widok znajdującego za Lynn Daniela, spokojnie przypatrującego się nam znad opadających czarnych włosów. Jego ciemne oczy wręcz przeszywały nas wzrokiem a na twarzy widniał charakterystyczny ponury uśmiech, który bynajmniej nie przysparzał mu przyjaciół a jedynie kłopoty.
            Tak, Daniel Zabini był… niezwykle specyficznym człowiekiem. Nasuwało mi się jednak do głowy tylko jedno pytanie: co on tu u diaska robił?! Nie to, że go nie lubiłam, ale Daniel zwykle preferował jakieś speluny, gdzie mógł spokojnie zatopić swe smutki niż to miejsce. Zresztą, w życiu nie słyszałam, aby wiedział o tym miejscu.
            Izzey zauważając malujące się na naszych twarzach zdziwienie, posłała w jego stronę delikatny uśmiech i powiedziała:
            –  Dani, może pójdziesz nieco pomóc Katii? Biedaczka, pewnie się już nie daje rady.
            Daniel pokiwał głową i ledwo zauważalnie kiwając nam głową na powitanie, przepchnął się przeze mnie oraz Isaiaha w stronę kuchni, kurczowo przyciągając do siebie torby z zakupami. Pozornie wydawał się spokojny, lecz jego usta zaciśnięte w wąską kreskę i nerwowe ściskanie torebek mówiło same za siebie. Nie był bynajmniej zadowolony z naszego spotkania.
            Isai w przeciwieństwie do mnie otrząsnął się z chwilowego oszołomienia i pomógł zmartwionej moim milczeniem Iris z zakupami.
            –  Ja to wezmę. Może pokażą mi panie, gdzie mam to zanieść a dziewczyny sobie porozmawiają? Izzey i Navayah mają chyba sobie coś do powiedzenia.
            –  Oczywiście –  odrzekła Lynn, z wyblakłym uśmiechem przyglądając się mojej minie.
            Iris chwyciła matkę za rękaw, po czym cała trójka po chwili zniknęła za ladą. Izzey, ignorując niezadowolenie niektórych klientów, usadziła mnie przy wolnym stoliku i przeczesała palcami swoją blond grzywkę, aby nieco się rozluźnić. Zawsze tak robiła, gdy czuła się niekomfortowo.
            –  Nay? Nay, wszystko w porządku?
            –  Co… co Daniel Zabini tutaj robi? –  spytałam, odzyskawszy utracony ze zdumienia głos.
            Daniel miał dość trudną historię. W przeciwieństwie do swojego przyrodniego brata Zandera był czarodziejem pół-krwi oraz owocem romansu Blaise’a Zabiniego i jakiejś mugolskiej supermodelki. Choć nie miał na to wpływu, przez swoje pochodzenie nie tylko był wyśmiewany w społeczeństwie arystokratów, ale sam jego ojciec się go wstydził, jakoby to on miał być przyczyną złej reputacji rodziny Zabinich. Nieważne, że to ich ojciec na nią zapracował.
            Izzey pokiwała głową ze zrozumieniem i cicho westchnęła.
            –  Ciężka sprawa. Stary Zabini zagroził Danielowi, że jeśli ten nie znajdzie pracy to go przestanie utrzymywać.
            –  Że co?! Ale… ale przecież to jest jego syn! I to jego wina, że wskoczył nie do tego łóżka co trzeba!  –  ostatnie słowo niemalże wykrzyczałam z przejęcia, zwracając na siebie uwagę kilku zajętych dotychczas rozmową klientów.
            Nie cierpiałam tego typu sprawiedliwości. Jak on tak mógł?! Zander wcale nie musiał pracować, miał rodzinną fortunę w kieszeni, a Daniel? To on miał odpowiadać za błędy ojca? Przecież to jakaś paranoja. To ja sprawiam kłopoty moim rodzicom a oni mimo to nigdy nie zagrozili wydziedziczeniem. A pan Zabini?
            Z ulgą oparłam plecy o siedzenie i pokręciłam głową.
            –  To chyba jakiś żart. Muszę pogadać z Danielem.
            –  Nie! –  syknęła Izzey, chwytając mnie za rękaw. Pośpiesznie usadziła mnie z powrotem na krześle i pokręciła głową, jakby dla podkreślenia swojego sprzeciwu –  Nay, nie. On nie chce żadnej litości. Myślisz, że chciał podjąć tutaj pracę? Gdy się dowiedział, że to my ją załatwiłyśmy, nie chciał jej przyjąć. Gdyby nie moja matka, w ogóle by jej nie miał. Dlatego proszę, nie rozmawiaj z nim. On nie chce litości, zwłaszcza od nas.
            –  Ale to nie fair –  stwierdziłam, odwracając głowę w jego stronę, podczas gdy on spokojnie czyścił ladę, co rusz odsuwając zbłąkane kosmyki z twarzy –  To nie on ponosi winę za przewinienia starego Zabiniego. Czemu on nie może tego pojąć?
            –  To są arystokraci, oni się nie przyznają do błędów. Poza tym –  tu zaczęła mówić wręcz konspiracyjnym szeptem–  słyszałam od Lindsey, że w ogóle jego ojciec miał zostać wyrzucony z tej elity. Został tylko dlatego, bo zgodził się na małżeństwo z tą Dafne Greengrass no i z powodu Zandera. Dla nich ktoś taki jak Daniel Zabini nie istnieje.
            –  To okrutne.
            Izzey wzruszyła ramionami.
            –  To niestety jest świat arystokratów, mała. Więc proszę, nie rozmawiaj z nim póki co. On nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że tu pracuje a świadomość, że ty i Isai wiecie, bynajmniej mu nie pomaga. Możesz to dla mnie zrobić?
            Przez chwilę się zawahałam. Nigdy nie miałam nic do Daniela, całkiem go lubiłam. Uważałam, że nie zasłużył na taki los i chciałam mu pomóc, jakoś go pocieszyć. Jednak z drugiej strony Izzey miała trochę racji: mówienie mu o jego niedoli bynajmniej nic tutaj nie zmieni. Może tylko co najwyżej pogorszyć.
            –  Dobra, niech ci będzie. Ale wątpię, że to pozostanie tajemnicą. Wystarczy, że któryś z drugoroczniaków go zobaczył.
            –  Najważniejsze, aby Scorpius się o nim nie dowiedział. Mogę cię o to prosić?
            –  O nie rozmawianie z tą tlenioną fretką? Z rozkoszą –  odpowiedziałam, zdobywając się na krzywy uśmieszek. Ostatnie czego bym chciała to rozmowa z tym zadufanym w sobie kretynem.
            Ale czy praca tutaj pozostanie słodką tajemnicą Daniela? Szczerze w to wątpiłam. Nie miałam zamiaru ponownie poruszać tego tematu, zwłaszcza że właśnie Isai i Iris wołali nas do swojego stolika. Z cieniem smutku pozostawiłam za sobą sprawę Daniela i postanowiłam cieszyć się ostatnimi dniami wolności przed wyjazdem do Hogwartu.





Witajcie kochani! O to pierwszy rozdział mojego wspaniałego fan fiction. Zaczęcie go zajęło mi naprawdę długo, dlatego mam nadzieję, że Wam się spodobał i zostaniecie tu na dłużej :)
Od razu ostrzegam, że cały blog jest w budowie. W bocznym pasku możecie znaleźć ,,informator'' (później zmienię jego nazwę) w którym znajduje się parę uwag na początek i w którym będę informować was o prawdopodobnej dacie publikacji nowego rozdziału. Notki będę co prawda starała się pisać raz na miesiąc, jednakże będą one dodawane raczej nieregularnie, ponieważ jestem tylko człowiekiem i mam niestety inne swoje sprawy na głowie. W dodatku bardzo bym chciała przeprosić za formatowanie tekstu, ale blogger nie chce ze mną za bardzo współpracować. Cóż, taki jego urok.
W każdym razie, mam nadzieję że zostaniecie tutaj na dłużej. Serdecznie zapraszam do komentowania i do następnej notki!
Template made by Calumi