– Nayah, skarbie.
Chodź do mnie – delikatny głos mamy
odbijał się echem w moich uszach, trafiał do mojego serca, rozbijając je
doszczętnie na kilkaset malutkich kawałeczków.
Wiedziałam. Wiedziałam, że to jest
tylko sen, koszmar z którego mimo usilnych prób nie mogłam się obudzić. Głos
ten jednak mnie nęcił, kusił obietnicą odnalezienia tak upragnionego przeze
mnie spokoju duszy. Tak bardzo tęskniłam.
Musiałam jednak uciekać. Nie
wiedziałam przed czym, ale moje nogi same odbijały się od ziemi, niosły w
nieznane mi strony. Chociaż próbowałam się zatrzymać, rozciągający się przede
mną korytarz zdawał się nie mieć końca. A gdy już mi się to udawało, znajome
głosy rozbrzmiewały w mojej głowie, budząc do życia demony z którymi tak bardzo
walczyłam. W dzień starałam się ich nie dopuszczać do siebie, ale gdy
nadchodziła noc, wraz z nią zbliżały się także i one.
W końcu udało mi się całkowicie
zatrzymać, aby złapać nieco tchu. Płuca paliły od ciągłego biegu, serce waliło
jak oszalałe, zagłuszając mój nerwowy oddech. Wykończona, oblepiona potem,
bezwiednie oparłam dłonie o ścianę, aby się uspokoić. Jednak gdy spróbowałam
znaleźć oparcie, ściana w jednej chwili rozpadła się pod moim dotykiem,
zamieniając się kupę gruzu i ukazując jednocześnie znajdującą się za nią czarną
dziurę, przybierającą dziwny kształt koła. Przestraszona tym odkryciem, przez
chwilę nie byłam wstanie się poruszyć, jakby w oczekiwaniu na to, co miało się
stać. Nagle jak za dotknięciem różdżki obraz się uformował i… mogłam w nim zobaczyć
samą siebie.
To jednak przeraziło mnie bardziej niż
którekolwiek z moich koszmarów. Wyglądałam dosłownie jak trup. Włosy, ubrudzone
ziemią spływały z moich pleców, odkrywając poszarpaną bliznę na moim ramieniu.
Oczy były nienaturalnie zielone, twarz blada niczym kość słoniowa a zamiast
zwykłej pidżamy miałam na sobie białą koszulę nocną, splamioną krwią. Gdyby nie
iskierki życia w moich oczach, pomyślałabym że naprawdę jestem martwa a to
miejsce to zaświaty.
Jednocześnie nie mogłam pozbyć się
wrażenia, że już kogoś w takim stanie widziałam. Te włosy, oczy… to byłam ja i
jednocześnie nie ja. Obrazy przed moimi oczami nasuwały się niemalże
automatycznie: widziałam salę szpitalną, pielęgniarki śpieszące się do niej i…
moją matkę. W dniu jej śmierci.
I właśnie wtedy w ,,lustrze’’
zobaczyłam JĄ, uśmiechającą się w moją stronę tak jak wtedy, gdy przychodziłam
do niej w odwiedziny. Przerażona, nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu.
W jednej chwili zrozumiałam, czemu właśnie teraz przypomniałam
sobie tamten dzień. Miałam rację. To nie byłam ja, tylko postać mojej mamy z
sali szpitalnej! Już na widok koszuli nocnej domyślałam się, że to ona. W końcu
sama jej tą koszulę dostarczyłam!
Kiedyś tata stwierdził, że jesteśmy jak dwie krople wody. Te same
włosy, sylwetka, styl bycia. Nie myślałam jednak, że jest to tak bliskie
prawdy.
I chyba dlatego to było tak przerażające. Nigdy w życiu tak mocno
niczego się nie bałam, chociaż wiedziałam że to tylko mary senne. Z trudem
odzyskałam wolną wolę i cofnęłam się od tego przerażającego obrazu. Jednak,
wtem nagle straciłam grunt pod nogami i
osunęłam się w ciemność.
–
Navayah Potter, wstawaj! – ktoś
wrzasnął mi do ucha, nerwowo potrząsając moim rozedrganym ciałem.
Przez chwilę nie byłam wstanie zrozumieć
czy to sen czy jawa. Sparaliżowana przez strach i otumaniona mackami koszmaru,
delikatnie wyciągnęłam rękę w stronę znajomych brązowych oczu i odetchnęłam z
ulgą, czując znajomy zapach ziół i pieprzu.
–
Isai? Isaiah, to ty? – spytałam,
jednocześnie mrugając powiekami, aby obraz przed moimi oczami nabrał ostrości.
Widok znajomej twarzy Isaiaha Longbottoma
sprawił, że po moich policzkach spłynęły łzy. Choć normalnie zapewne bym tego
nie zrobiła, zdrętwiałymi rękami chwyciłam go za szyję i przytuliłam do siebie,
aby poczuć jego kojące ciepło. Nie obchodziło mnie nawet to, że byłam ubrana
jedynie w swoją nieco podziurawioną pidżamę. Mimo chęci, nie mogłam zapomnieć
widoku mojej matki- jej uśmiechu, głosu. Wszystko to zostało mi odebrane. Tylko
bliskość mojego przyjaciela powstrzymywała mnie od kolejnej histerii i szlochu,
który ponownie zatrząsł moim ciałem. Tylko dzięki resztkom woli udało mi się
nie rozpłakać. Nie chciałam okazać słabości. Nie teraz.
Zdziwiony moim nietypowym
zachowaniem, dopiero po chwili odwzajemnił uścisk i zaczął głaskać mnie po
włosach, abym mogła się uspokoić. Z twarzą wtuloną w materiał jego bluzy,
zaczęłam nieco dochodzić do siebie po tym, co się stało.
Z troską w oczach Isaiah odsunął mnie od
siebie tak, że patrzył mi wprost w moje oczy.
–
Co się stało? Straszliwie zbladłaś.
– Koszmar – szepnęłam, zachrypniętym od emocji głosem– Ja… wi…widziałam ją. Moją matkę.
Na tą odpowiedź Isai najwidoczniej
nie wiedział co odrzec. Jego mina mówiła sama za siebie – wyraźnie nie chciał się ze mną podzielić
swoją opinią. Wiedział, że wspomnienie Ginewry Potter nigdy nie działało na
mnie zbyt dobrze. Można rzecz, że wręcz katastrofalnie.
–
Nay…jesteś pewna, że to była ona? Zresztą, przecież to był tylko sen,
nic więcej. Jej tutaj nie ma, sama dobrze o tym wiesz.
Niestety Isai miał rację. Wiedziałam
o tym aż za dobrze. W końcu byłam przy niej w momencie jej śmierci.
Ale mimo to nie mogłam się pozbyć
wrażenia, że to nie była jedynie zjawa senna.
–
Nie wiem, Isai. Ten sen był… zbyt realistyczny. Może będzie lepiej jeśli
o tym zapomnę. Jej widok… to było zbyt przerażające. A tak właściwie, co tutaj
robisz? – spytałam, aby zmienić nieco
temat i uświadamiając sobie jednocześnie, że obydwoje siedzimy w moim pokoju. A
Isai raczej nie wyglądał na kogoś, kto przyszedł tutaj zaledwie kilka minut
temu.
Co prawda nie podejrzewałam go o
żadne niecne zamiary, ale sama jego obecność była wystarczająco dziwna.
Zwłaszcza, że przecież do końca tygodnia miał być w Irlandii u swoich dziadków.
Z tego co mówił, wręcz nalegali, aby przybył do nich przed wyjazdem do
Hogwartu. Czemu więc był tutaj tak wcześnie? I to jeszcze u mnie.
–
Izzey i Iris do mnie dzwoniły. Powiedziały, że nie jest z tobą
najlepiej. Podobno biłaś się wczoraj z Rose. To prawda?
Ze zirytowania miałam ochotę po raz
kolejny zakopać się pod pościelą i nie wychodzić. Miałam nadzieję, że moja
,,groźna’’ mina ostudzi jego ciekawość, jednak nadal niewzruszenie wpatrywał
się we mnie, oczekując na odpowiedź. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je
ramionami, aby ukryć rumieńce zawstydzenia. Po jakie licho bliźniaczki dzwoniły
do Isaia?
– Już
zaraz pobiłam. Po prostu w bezpośredni sposób pokazałam jej, co myślę o
wtrącaniu się w nie swoje sprawy.
Isaiah wzniósł oczy ku niebu.
– Taak,
jasne. Tak się składa, że długo przed tym jak cię obudziłem, spotkałem w
korytarzu Teddy’ego, opatrującego sine oko Rose. Bardzo chętnie wyjaśniła, że
uderzyłaś ją za to, że zwróciła ci uwagę, abyś nazywała Hermionę ,,mamą’’.
Na te słowa ścisnęłam dłonie w
pięści a moje włosy zafalowały. Gdyby to
było możliwe, mogłabym zabijać samym spojrzeniem. Nie cierpiałam, gdy
ktokolwiek wspominał o tej wiedźmie, która zniszczyła moją rodzinę. Która przyczyniła
się do tego, kim teraz jestem i w mniemaniu Rose miałam nazywać ,,mamą’’. Może
dla niej to było coś prostego (w końcu była jej rodzoną córką), ale ja prędzej
wskoczyłabym do Zakazanego Lasu w samej pidżamie i bez różdżki niż tak ją
nazwała.
Nim zdołałam się powstrzymać, iskra mocy dosłownie
wypadła z moich palców i uderzyła wprost w wiszący naprzeciwko nas plakat
zespołu Paramore, wypalając w nim małą dziurę. Biedna Hayley, straciła pół twarzy.
Isaiah dla bezpieczeństwa przesunął
się nieco bardziej na bok i odsunął kosmyk ciemnobrązowych włosów, opadający mu
na oczy.
– Okay… to może już o tym nie
rozmawiajmy? Wybacz, ale chcę wyjść stąd żywy. Poza tym – tu
spojrzał na swój zegarek na ręku – nie
chcę cię pośpieszać, ale najlepiej abyś za dwadzieścia minut była już gotowa do
wyjścia.
Gotowa do wyjścia?
–
Gdzie? – spytałam, niezdarnie wyplątując
się z pościeli.
–
Izzey i Iris będą czekać na nas w kafejce rodziców. Postanowiły, że
najlepiej będzie jeśli cię na chwilę wyciągniemy z domu. Masz coś przeciwko?
Brak mojego głupiego ojczulka, jego
wszechwiedzącej żony i durnowatego przyrodniego rodzeństwa? Co za głupie
pytanie!
–
Daj mi dziesięć minut! – rzuciłam,
biegnąc z rzeczami w stronę łazienki.
Może przynajmniej to pozwoli mi
zapomnieć o tym głupim koszmarze.
________________________________________________
–
Isaiah! – wrzasnęłam z wyrzutem,
kurczowo zaciskając powieki przed wiatrem, uderzającym mnie prosto w twarz.
W ciągu chwili pożałowałam swojej
decyzji o życiu proszka Fiuu. Podróż ta choć trwała zaledwie kilka sekund,
sprawiła że żołądek owinął się wokół mojego gardła a uszy bolały od
wdzierającego się brutalnie wiatru. Niczym szmaciana lalka, zostałam dosłownie
wypchnięta z ciemności i rzucona wprost na mokrą od deszczu ścieżkę, biegnącą przez
ulicę Pokątną.
Obolała od twardego lądowania,
spróbowałam podnieść się z miejsca, gdy wtem Isaiah upadł prosto na mnie,
przygniatając mnie swoim ciężarem. Nie był może gruby, ale jednak miał w sobie
trochę ciałka, przez co bezskutecznie zaczęłam się pod nim szarpać. Choć reszta
przechodniów nas ignorowała (zapewne takie przypadki zdarzały się dosyć
często), to jednak para drugoroczniaków stojących niedaleko nas nie szczędziła
sobie złośliwości. Zamiast nam pomóc, przyglądała się z ciekawością zaistniałej
sytuacji i szeptała coś między sobą przyciszonymi głosami. To tylko jeszcze
bardziej mnie rozzłościło i sprawiło, że wreszcie udało mi się wydostać spod
mojego przyjaciela i odetchnąć. Płuca paliły mnie tak samo jak policzki, które
nabrały szkarłatnego odcienia. Dawno nie czułam się tak zażenowana.
Isaiah natomiast jak gdyby nigdy
nic, z uśmiechem wstał z podłoża i szarmancko wyciągnął do mnie rękę:
–
Pani pozwoli? – spytał, figlarnie
poruszając przy tym brwiami. Na ten widok dzieciaki zaśmiały się pod nosem.
Jednak na ich nieszczęście miałam
bardzo dobry słuch. Ignorując gest Isaia, zwróciłam się w stronę naszych
obserwatorów, posyłając im (mam nadzieję) jadowite spojrzenie. Mimo, że z
pozytywnym skutkiem niemalże uciekły na bezpieczną odległość, nadal słyszałam
ich prostacki śmiech.
–
Przysięgam, że jeśli spotkam tych dzieciaków w Hogwarcie, to zamienię
ich we wstrętne jaszczurki! – warknęłam,
przeczesując palcami moje rude włosy, aby doprowadzić je do w miarę normalnego
stanu.
Na ten widok Isai nie mógł powstrzymać
uśmiechu a ja… no cóż, nie mogłam go nie odwzajemnić, mimo tego że przed chwilą
miałam ochotę go porządnie zbesztać. Nieważne co Isaiah by zrobił, miał w sobie
tą irytującą słodkość, która potrafiła go wybawić z najgorszych kłopotów.
Czasami mu jej zazdrościłam a czasem… miałam ochotę go za to zdzielić po
głowie.
–
Masz szczęście, że twój śmiech jest zaraźliwy. Serio, nie mogłeś nas
przetransportować nie wiem… może wprost do stolika?
–
Ciekawe tylko kto mnie popędzał, aby jak najszybciej się ulotnić z
pokoju, gdy usłyszałaś kroki Hermiony. Czy naprawdę nie możesz jej nieco…
nieważne, nic nie mówiłem – dodał,
widząc moją minę pod tytułem ,,lepiej już nie pogarszaj swojej sytuacji’’.
Niestety dzięki tym słowom mój dobry
humor nieco przygasł. Z jednej strony zrobiło mi się głupio, bo miał rację – gdybym go nie popędzała, nie zaliczylibyśmy
tak fatalnego lądowania. Mimo to nie miałam ochoty o czymkolwiek rozmawiać z
moją macochą, zwłaszcza po tej całej akcji z Rose. Na pewno znowu by próbowała
swoich psychologicznych sztuczek, aby ,,polepszyć nasze niezbyt ciepłe
relacje’’, co było sporym niedopowiedzeniem. Stwierdzenie, że jej nie lubię
byłoby zbyt delikatne. Ja jej wprost nie cierpiałam.
Najwidoczniej Isai zrozumiał po
mojej minie, że popełnił straszne faux pas, ponieważ szybko otworzył przede mną
drzwi i popchnął, aby mnie wybudzić z ponurych rozmyślań i wprowadzić do
pomieszczenia. Wiedział, jak kojąco działało na mnie to miejsce.
A czemu? Ilekroć zadawałam sobie to
pytanie, wystarczy że wchodziłam do środka kawiarenki ,,’’ i już wiedziałam,
czemu tak jest. Było to niejako miejsce mojego dzieciństwa. Po przeprowadzce z
Dover, to państwo Clearwater jako jedyni potrafili się ze mną obchodzić.
Przynajmniej dwa razy w tygodniu zabierali mnie wraz ze swoimi córkami: Iris i
Izzey do tego miejsca i pozwalali nam się bawić, z zastrzeżeniem, aby niczego
nie popsuć.
Dlatego też niemalże wszystko tutaj
nosiło znamiona naszych dziecinnych zabaw: porysowane stoliki, przystrojone
eleganckimi serwetkami, krzesła ,,przyozdobione’’ narysowanymi przez nas
motylkami (oczywiście pod nadzorem pani Clearwater) czy żyrandol w kształcie
rozwiniętego kwiatu lilii, z którego zwisały poprzeplatane łapacze snów wraz z
kolorowymi kryształami, odbijającymi światło podające z lamp, umieszczonych po
bokach. Nawet na drewnianej podłodze gdzieniegdzie jeszcze pozostały resztki
naszych malunków, obecnie przykrytych grubą warstwą lakieru. Wszystko to
połączone ze smakowitym zapachem ciasteczek pani Clearwater przywodziło mi na
myśl moje pierwsze szczęśliwe dni po tragedii, którą przeżyłam i z której nie
mogłam się otrząsnąć do dziś…
Stop, Naya, stop. Potrząsnęłam ledwo
zauważalnie głową, aby pozbyć się ponurych myśli, po raz kolejnych obijających
się po mojej głowie niczym natrętne muchy. Nie ma sensu po raz kolejny
wspominać tego co było. Nie teraz, gdy byłam w jednym z niewielu miejsc w
którym mogłam odnaleźć spokój. Na melancholię będę mogła sobie pozwolić w moim
dormitorium, gdzie dzięki magii nikt nie usłyszy mojego płaczu.
Starając się zachować resztki
optymizmu, przywitałam się ze stołującymi się znajomymi (starannie omijając
panią Weathers, zapewne czekającą aby po raz kolejny pochwalić się swoim nowym
szalem z lisiej skóry) i skierowałam się w stronę lady, aby złożyć zamówienie.
Jednak słysząc znajome kroki po
lewej stronie, zrobiłam szybki unik w momencie, gdy roześmiana Izzey próbowała
jak zwykle mnie przewrócić, trzymając w dłoniach jednocześnie swoją tacę na
zamówienia. Dzięki temu zamiast na mnie, wpadła na Isaiaha, który w dosłownie
ostatniej chwili zdołał ją złapać i zachować jednocześnie równowagę. Na ten
widok parę postronnych osób wraz ze mną zaczęło śmiać się i jednocześnie
klaskać:
–
Dwa na dziesięć! – krzyknął Sam
Fallow, na co parę osób przytaknęło.
Wraz ze stałymi bywalcami kawiarenki
wymyśliliśmy sobie zabawę w jurorów. Jako, że Izzey niejednokrotnie próbowała
mnie przewracać czy przestraszyć (ta dziewczyna ma bardzo specyficzne poczucie
humoru), często poddawaliśmy jej wybryki ,,ocenom’’ i wybieraliśmy te
najlepsze. Co prawda była to nieco dziecinna zabawa, ale nie można być przez
cały czas poważnym, prawda?
Izzey wymierzyła mi kuksańca i
poklepała strapionego Isaiaha po ramieniu.
– Wybacz, Isai. Ta mała była zbyt szybka.
–
Kogo nazywasz małą? – parsknęłam
śmiechem, przybijając z nią piątkę. – Wybacz,
ale ten scenariusz stał się przewidywalny. Poza tym jesteś zbyt głośna.
–
To nie moja wina, że ta podłoga ma już swoje lata – dla potwierdzenia słów nacisnęła stopą na
deski, przez co rozległo się lekkie skrzypnięcie. Z zawadiackim uśmiechem, poprawiła
roztrzepane blond włosy i wskazała ręką na nasze zwyczajowe miejsce – Dajcie mi minutkę i zaraz do was dołączymy.
Za kilka chwil powinni się pojawić nasi zmiennicy.
–
A gdzie Iris? – spytał Isai, z
ciekawością rozglądając się za siostrą bliźniaczką Izzey. Zwykle Iris kręciła
się pomiędzy stolikami, dlatego nieco zdziwiła go jej nieobecność. Zresztą,
mnie także.
–
Iris musiała pojechać wraz z mamą po zakupy – wyjaśniła, wzruszając ramionami – Tata przez pośpiech kupił za mało produktów,
dlatego niektórzy nadal czekają na swoje zamówienia. Szczęście, że są na tyle wyrozumiali,
że grzecznie oczekują na swoje dania.
–
Chwileczkę, więc jesteś tutaj sama? Nie licząc oczywiście Katii i twojego taty– spytałam, nieco zmartwiona zmęczoną miną Izzey.
Izzey co prawda była dość pracowita,
ale sama długo nie pociągnie z taką ilością gości. Wierzyłam w jej słowa, lecz
jak długo klienci mogą czekać? A przecież ani jej tata, zajmujący się głównie
sprawami papierkowymi ani Katia, zajmująca się głównie deserami i nieopuszczająca
kuchni, nie mogli jej przyjść z pomocą.
– Może ci pomóc? – zaproponowałam z troską. Czasami dorabiałam u
państwa Clearwaterów, więc wiedziałam mniej więcej co i jak.
Dziewczyna jednak pokręciła głową.
–
Dam radę, spokojnie. Poza tym, patrzcie już są – powiedziała na dźwięk małego dzwoneczka,
zawieszanego u drzwi z których wyłoniły się postaci Iris i pani Clearwater,
obładowanych torbami.
Na ten widok pośpiesznie zbliżyliśmy
się do dziewczyn i pomogłyśmy im z zakupami. Wdzięczna za pomoc Iris, z ulgą na
twarzy oddała mi dwie obładowane po brzegi kolorowe torby i zwróciła swoje błyszczące zielone oczy w stronę
siostry.
–
Hej, Izz. Poradziłaś sobie bez nas?
–
Jak widzisz kawiarenka jeszcze stoi na swoim miejscu, więc odpowiedź
brzmi ,,tak’’. Poza tym nie było was aż tak długo.
–
Doprawdy? – wtrąciła się pani
Clearwater, uwalniając ściśnięty pod wełnianą czapką warkocz ciemnobrązowych
włosów. – Bo dla mnie to trwało o wiele za długo. O, Isai i Naya. Chodźcie no
tutaj do mnie – z uśmiechem odstawiła
zakupy na wolny stolik i zamknęła nas obydwoje w swoim niedźwiedzim uścisku.
Kto by pomyślał, że tak drobna osoba ma tyle siły?
Jednak to w niej tak kochałam. Z
szerokimi uśmiechami odwzajemniliśmy uściski, po czym delikatnie wyplątaliśmy
się z jej objęć.
–
Cześć, ciociu Lynn. Jak się masz? –
spytałam z ciekawością.
Niestety przez wakacje nie miałam czasu
zbyt często zaglądać do tej kawiarenki a zwłaszcza rozmawiać z ciocią Lynn.
Przez całe lato zdążyłyśmy jedynie wymienić kilka zdawkowych słów, gdy wpadałam
do domu państwa Clearwaterów a bardzo lubiłam z nią rozmawiać. W takich
momentach, gdy obydwie siadałyśmy w przytulnym saloniku i popijając gorące
kakao, rozmawiałyśmy o rzeczach niezwykle błahych, czułam się tak jakbym znowu
była w rodzinnym gronie. Jakbym miała drugą matkę.
Lynn poczochrała mnie po włosach i
wzruszyła ramionami.
–
A bywa, kochanie. Szkoda, że do nas tak często nie mogłaś wpadać.
–
To prawda – stwierdziłam z przekąsem.
No cóż, gdyby to zależało jedynie
ode mnie, to wolałabym przesiedzieć całe wakacje w domu moich przyjaciółek niż
znowu wyjeżdżać na dwa tygodnie do Włoch w celu ,,zintegrowania się z
rodziną’’. I tak, to kolejny wymysł wspaniałej Hermiony Nie wiem skąd moja
macocha brała te szalone (i niezbyt udane) pomysły.
–
Gdzie położyć zakupy? – odezwał
się ktoś, głębokim głosem.
Isaiah stojący obok mnie zesztywniał
ze zdziwienia na widok znajdującego za Lynn Daniela, spokojnie przypatrującego
się nam znad opadających czarnych włosów. Jego ciemne oczy wręcz przeszywały
nas wzrokiem a na twarzy widniał charakterystyczny ponury uśmiech, który
bynajmniej nie przysparzał mu przyjaciół a jedynie kłopoty.
Tak, Daniel Zabini był… niezwykle
specyficznym człowiekiem. Nasuwało mi się jednak do głowy tylko jedno pytanie:
co on tu u diaska robił?! Nie to, że go nie lubiłam, ale Daniel zwykle
preferował jakieś speluny, gdzie mógł spokojnie zatopić swe smutki niż to
miejsce. Zresztą, w życiu nie słyszałam, aby wiedział o tym miejscu.
Izzey zauważając malujące się na
naszych twarzach zdziwienie, posłała w jego stronę delikatny uśmiech i
powiedziała:
–
Dani, może pójdziesz nieco pomóc Katii? Biedaczka, pewnie się już nie
daje rady.
Daniel pokiwał głową i ledwo zauważalnie
kiwając nam głową na powitanie, przepchnął się przeze mnie oraz Isaiaha w
stronę kuchni, kurczowo przyciągając do siebie torby z zakupami. Pozornie
wydawał się spokojny, lecz jego usta zaciśnięte w wąską kreskę i nerwowe
ściskanie torebek mówiło same za siebie. Nie był bynajmniej zadowolony z
naszego spotkania.
Isai w przeciwieństwie do mnie
otrząsnął się z chwilowego oszołomienia i pomógł zmartwionej moim milczeniem
Iris z zakupami.
–
Ja to wezmę. Może pokażą mi panie, gdzie mam to zanieść a dziewczyny sobie porozmawiają? Izzey i Navayah mają chyba sobie coś do powiedzenia.
–
Oczywiście – odrzekła Lynn, z
wyblakłym uśmiechem przyglądając się mojej minie.
Iris chwyciła matkę za rękaw, po
czym cała trójka po chwili zniknęła za ladą. Izzey, ignorując niezadowolenie
niektórych klientów, usadziła mnie przy wolnym stoliku i przeczesała palcami
swoją blond grzywkę, aby nieco się rozluźnić. Zawsze tak robiła, gdy czuła się
niekomfortowo.
–
Nay? Nay, wszystko w porządku?
–
Co… co Daniel Zabini tutaj robi? –
spytałam, odzyskawszy utracony ze zdumienia głos.
Daniel miał dość trudną historię. W
przeciwieństwie do swojego przyrodniego brata Zandera był czarodziejem pół-krwi
oraz owocem romansu Blaise’a Zabiniego i jakiejś mugolskiej supermodelki. Choć
nie miał na to wpływu, przez swoje pochodzenie nie tylko był wyśmiewany w
społeczeństwie arystokratów, ale sam jego ojciec się go wstydził, jakoby to on
miał być przyczyną złej reputacji rodziny Zabinich. Nieważne, że to ich ojciec
na nią zapracował.
Izzey pokiwała głową ze zrozumieniem
i cicho westchnęła.
–
Ciężka sprawa. Stary Zabini zagroził Danielowi, że jeśli ten nie
znajdzie pracy to go przestanie utrzymywać.
–
Że co?! Ale… ale przecież to jest jego syn! I to jego wina, że wskoczył
nie do tego łóżka co trzeba! – ostatnie słowo niemalże wykrzyczałam z
przejęcia, zwracając na siebie uwagę kilku zajętych dotychczas rozmową
klientów.
Nie cierpiałam tego typu
sprawiedliwości. Jak on tak mógł?! Zander wcale nie musiał pracować, miał
rodzinną fortunę w kieszeni, a Daniel? To on miał odpowiadać za błędy ojca?
Przecież to jakaś paranoja. To ja sprawiam kłopoty moim rodzicom a oni mimo to
nigdy nie zagrozili wydziedziczeniem. A pan Zabini?
Z ulgą oparłam plecy o siedzenie i
pokręciłam głową.
–
To chyba jakiś żart. Muszę pogadać z Danielem.
–
Nie! – syknęła Izzey, chwytając
mnie za rękaw. Pośpiesznie usadziła mnie z powrotem na krześle i pokręciła
głową, jakby dla podkreślenia swojego sprzeciwu – Nay, nie. On nie chce żadnej litości.
Myślisz, że chciał podjąć tutaj pracę? Gdy się dowiedział, że to my ją
załatwiłyśmy, nie chciał jej przyjąć. Gdyby nie moja matka, w ogóle by jej nie
miał. Dlatego proszę, nie rozmawiaj z nim. On nie chce litości, zwłaszcza od
nas.
–
Ale to nie fair – stwierdziłam,
odwracając głowę w jego stronę, podczas gdy on spokojnie czyścił ladę, co rusz
odsuwając zbłąkane kosmyki z twarzy – To
nie on ponosi winę za przewinienia starego Zabiniego. Czemu on nie może tego
pojąć?
–
To są arystokraci, oni się nie przyznają do błędów. Poza tym – tu zaczęła mówić wręcz konspiracyjnym szeptem– słyszałam od Lindsey, że w ogóle jego ojciec
miał zostać wyrzucony z tej elity. Został tylko dlatego, bo zgodził się na
małżeństwo z tą Dafne Greengrass no i z powodu Zandera. Dla nich ktoś taki jak
Daniel Zabini nie istnieje.
–
To okrutne.
Izzey wzruszyła ramionami.
–
To niestety jest świat arystokratów, mała. Więc proszę, nie rozmawiaj z
nim póki co. On nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że tu pracuje a
świadomość, że ty i Isai wiecie, bynajmniej mu nie pomaga. Możesz to dla mnie
zrobić?
Przez chwilę się zawahałam. Nigdy
nie miałam nic do Daniela, całkiem go lubiłam. Uważałam, że nie zasłużył na
taki los i chciałam mu pomóc, jakoś go pocieszyć. Jednak z drugiej strony Izzey
miała trochę racji: mówienie mu o jego niedoli bynajmniej nic tutaj nie zmieni.
Może tylko co najwyżej pogorszyć.
–
Dobra, niech ci będzie. Ale wątpię, że to pozostanie tajemnicą.
Wystarczy, że któryś z drugoroczniaków go zobaczył.
–
Najważniejsze, aby Scorpius się o nim nie dowiedział. Mogę cię o to
prosić?
–
O nie rozmawianie z tą tlenioną fretką? Z rozkoszą – odpowiedziałam, zdobywając się na krzywy
uśmieszek. Ostatnie czego bym chciała to rozmowa z tym zadufanym w sobie
kretynem.
Ale czy praca tutaj pozostanie
słodką tajemnicą Daniela? Szczerze w to wątpiłam. Nie miałam zamiaru ponownie
poruszać tego tematu, zwłaszcza że właśnie Isai i Iris wołali nas do swojego
stolika. Z cieniem smutku pozostawiłam za sobą sprawę Daniela i postanowiłam
cieszyć się ostatnimi dniami wolności przed wyjazdem do Hogwartu.
Witajcie kochani! O to pierwszy rozdział mojego wspaniałego fan fiction. Zaczęcie go zajęło mi naprawdę długo, dlatego mam nadzieję, że Wam się spodobał i zostaniecie tu na dłużej :)
Od razu ostrzegam, że cały blog jest w budowie. W bocznym pasku możecie znaleźć ,,informator'' (później zmienię jego nazwę) w którym znajduje się parę uwag na początek i w którym będę informować was o prawdopodobnej dacie publikacji nowego rozdziału. Notki będę co prawda starała się pisać raz na miesiąc, jednakże będą one dodawane raczej nieregularnie, ponieważ jestem tylko człowiekiem i mam niestety inne swoje sprawy na głowie. W dodatku bardzo bym chciała przeprosić za formatowanie tekstu, ale blogger nie chce ze mną za bardzo współpracować. Cóż, taki jego urok.
W każdym razie, mam nadzieję że zostaniecie tutaj na dłużej. Serdecznie zapraszam do komentowania i do następnej notki!
Dzięki za info;)
OdpowiedzUsuńCudowny rozdział...
Ta... Muszę wracać do angielskiego...
W takim bądź razie weny życzę i pozdrawiam:*
Trafiłam tutaj dzięki publikacji na Stowarzyszeniu Księcia Półkrwi i zamierzam zostać na dłużej. Bardzo zaciekawiło mnie Twoje opowiadanie. Podoba mi się Twój styl, poprawność językowa, stylistyczna, interpunkcyjna - jednym słowem przyjemnie mi się czytało. A i pomysł jest ciekawy i oryginalny, co zachęca jeszcze bardziej. Czuje się zaintrygowana Twoją opowieścią i będę ją śledzić z zapartym tchem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Addie
I dzięki takim komentarzu czuję, że moja pasja ma sens. Bardzo dziękuję, mam nadzieję, że zostaniesz tutaj na baardzo długo. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie :D
Usuń